Każdy z moich synów przechodził przez etap fascynacji superbohaterami. Moim jest Pawełek. Bohaterowie Marvela to przy nim małe miki.
Kasię i Przemka znam z klubu, w którym prowadzę zajęcia, są rodzicami już drugiego naszego podopiecznego. Chłopaki na medal, jak odlane z wzorcowej foremki. W pół kroku między 40-stką a 50-tką Kasia zaszła w czwartą ciążę. Zaskoczenie pełne, bo o kolejne dzieci już się nie starali, ale jako rodzina wierząca przyjęli Pawełka bez zbędnych pytań. Pierwszy ostry zakręt był na badaniu Pappa, na które kieruje się kobiety po czterdziestce. „Lekarz” odkrył nieprawidłowości, komentując je słowami: „To takie byle co, niech się pani jak najszybciej tego pozbędzie, póki obecny rząd nie zmieni przepisów”. „Temu” serduszko zatrzepotało mocno, kiedy jego mama wyszła z gabinetu na powietrze i złapała się latarni, żeby nie upaść. Rozpoczęły się szczegółowe badania, ale i pomoc psychologa okazała się niezbędna, żeby otrząsnąć się po traumie spotkania z lekarzem-kowalem.
Diagnoza: zespół Downa. I – co się często u tych dzieci zdarza – niewydolność układu oddechowego, serce do zoperowania. Oboje rodzice układali w sobie ten fakt, każde na swój sposób, omawiając z Bogiem. Niestety nastąpiło wejście w kolejny ostry zakręt. Przemek, chłop jak tur, trafił nagle do szpitala z wewnętrznym wylewem. Kolejna w rodzinie diagnoza: rak. Trzeba drania wyciąć, a do porodu niewiele czasu. Przemek jednak zaczął się zastanawiać: operować od razu, czy zaryzykować i poczekać, przecież mieli rodzić razem...? Po mszy w kaplicy szpitalnej podszedł do klęczącego Przemka kapelan (którego nie znał i z którym wcześniej nie rozmawiał) i powiedział krótko: nie zwlekaj, idź na operację!
Termin operacji został wyznaczony, termin porodu się zbliżał. Zaproponowałam Kasi, że jeśli a nuż, widelec nie będą mogli być z Przemkiem razem, zgłaszam się do porodu. Od tej chwili byłam gotowa w każdym momencie wsiąść w auto i czekałam na telefon. Doczekałam się, kilka dni przed wigilią. Dokładnie w dniu, kiedy Przemka położyli pod nóż.
Kasię do szpitala dowiozła sąsiadka, ja dojechałam za nimi. Pierwsze wrażenie – wszyscy na oddziale zerkają na nas spod oka, od lekarza, przez recepcjonistkę, po salową. Przebrałam się w zielony uniform gotowa do akcji, ale okazało się, że jest wskazanie na cesarkę. I wtedy słyszę, jak lekarka zadaje skręcającej się z bólu Kasi pytania, wśród nich takie: „Pytam panią, czy jeśli będą kłopoty, czy mamy mieć na uwadze dobro dziecka?” Kasia potwierdza, ale lekarka chce się upewnić, czy pacjentka mimo bólu rozumie: „Czy mamy ratować dziecko?” Pogięło ich? – myślę. Co za procedury teraz, że pytają o takie oczywistości? Pewnie takie przepisy, jak rodo, giodo i inne takie, gdzie trzeba kliknąć „przeczytałem-akceptuję”. Dopiero potem się dowiedziałam, że tuż przed znieczuleniem pediatra spytał Kasię wprost: „Jak pani wie, ze względu na niewydolność układu oddechowego dziecko po porodzie może mieć kłopoty z oddychaniem – jaka jest pani decyzja: ratować?” Ja tego jednak nie słyszałam i absolutnie nie docierał jeszcze do mnie sens krążących między personelem sugestii, choćby salowej, która zaczepiła mnie, gdy siedziałam pod salą porodową z różańcem w dłoni: „Pani od tamtej pani? A dużo mają dzieci? A czy wszyscy ci trzej synowie zdrowi? Bo może nie powinni mieć więcej dzieci...?” Nawet wtedy nie chwytam jeszcze wydźwięku tych pytań, zwłaszcza, że nagle drzwi się rozsuwają i wyjeżdża wózek z maleńkim zawiniątkiem – świeżutkim Pawełkiem! Startuję z telefonem – Kasia prosiła o zrobienie zdjęcia dla Przemka, będącego właśnie w stanie pooperacyjnej narkozy. Ale pielęgniarka również powtarza tę mantrę – „Po co im więcej dzieci?” Nie wytrzymuję i się zapowietrzam: „Ależ oni cudownie wychowują synów, najstarszy na zakończenie kursu w naszym klubie dostał dyplom Dobry do szpiku kości! Oni powinni dać światu JAK NAJWIĘCEJ DZIECI!” I tu nagle salowa zastyga z mopem, a pielęgniarka rozciera ramiona ze słowami: „Och, już pani więcej nie mówi, aż mam dreszcze!”. I odchodzi głęboko poruszona ze śpiącym Pawełkiem, który jeszcze nie wie, że właśnie pierwszym osobom poprzestawiał w głowach. Poprzestawiał? O nie – naprostował.
Pierwsze doby i niestety wiele kolejnych pod respiratorem, Pawełek ma trudności z samodzielnym oddychaniem. Czeka go operacja serca, jest jednak na tyle poważna, że powinna się odbyć jak najpóźniej, aby dziecko nabrało sił. Dla Kasi szpital stał się nowym domem. Tymczasem Przemek po pomyślnej operacji zostaje skierowany na chemię a na razie nie może wrócić do swojej firmy, która nie przynosi teraz dochodu. Odwiedza Kasię i Pawełka w szpitalu, po przyjściu na oddział najpierw się kładzie na leżance, nie ma siły wziąć syna na ręce. Rodzina jest w trudnej sytuacji finansowej, ale uruchamia się cały łańcuch pomocy ludzi dobrej woli: lodówka się zapełnia, na święta pojawiają się nowe sprzęty, przyjaciele przyjaciół rozsyłają w świat prośby o modlitwę.
Zakręt trzeci: Pawełek po dwóch miesiącach pobytu w szpitalu zapada na zapalenie wsierdzia. Powstała zmiana na zastawce serca, która w każdej chwili może się oderwać, doprowadzając do śmierci. Trzeba podjąć decyzję o przyśpieszeniu operacji – im wcześniej, tym większe ryzyko, ale nie ma wyjścia. Jeden z kadriologów podczas rozmowy pyta Kasię, czy decydując się na utrzymanie ciąży, wiedziała o chorobie dziecka oraz o wadzie serca. Kasia potwierdza. Lekarz zawiesza na niej wzrok i… puka się w głowę.
Operacja jest bardzo poważna, serce Pawełka ponad dwie godziny jest operowane pozaustrojowo na sąsiednim stole. Na szczęście operację przeprowadza świetny chirurg. Pawełek z odziału pooperacyjnego miał wyjechać po dwóch dobach, niestety mijają kolejne dni, a stan się nie poprawia, dziecko utrzymywane jest w śpiączce farmakologicznej. W końcu maluch się wybudza. Musi na nowo nauczyć się samodzielnie oddychać i jeść. Jednak w osierdziu zaczyna zbierać się płyn, leki nie działają, trzeba ponownie drenować. Płynu coraz więcej, zmiana drenów, coś nie tak, odma płucna, ponowne otwieranie klatki piersiowej, rodzice na przemian w nadziei i zwątpieniu, modlą się każdym oddechem. Rzesza ludzi wciąż rozsyła modlitewny łańcuszek.
Ktoś ze znajomych przywozi na oddział olej Świętego Charbela. Rodzice namaszczają Pawełka, a sami podejmują 9-dniową nowennę. W dziewiątym dniu modlitwy po płynie w sercu nie ma śladu. Dziecko, będące w poważnym stanie jeszcze dobę wcześniej, całe w kablach i rurkach, teraz się uśmiecha! – porównuję to na zdjęciach, które Kasia wysyła mi regularnie ze szpitala. Poruszenie na całym oddziale, temat Pawełka jest na ustach personelu, a lekarz mówi Kasi wprost: „Nie wiemy co się stało, płyn znikł, można powiedzieć, w sposób cudowny”. Za kilka dni są wreszcie w domu.
Któregoś dnia Kasia wysyła mi ze spaceru zawadiackie zdjęcie Pawełka w koszulce „Super Hero”. Taki jeszcze mały, a tyle już zdziałał w sercach i głowach innych ludzi. Nie tylko wśród personelu medycznego, bo dzięki „łańcuszkowi” zmagania Kasi i Przemka poznało wiele nieznających ich osób. Do Kasi dotarł m.in. taki sms: „Dzięki Twojej historii pewna kobieta, będąca w podobnej sytuacji, zrezygnowała z aborcji”. Pawełku, Superbohaterze, kogo jeszcze „masz na sumieniu”...?
15 kwietnia dostaję od Kasi i Przemka kolejne zdjęcie: na tle tłumów z transparentami pro-life stoją uśmiechnięci rodzice z wózkiem, a w nim śpiący snem sprawiedliwego bobas. Do wózka jest przyczepiony balonik w kształcie serca z napisem: „DZIĘKUJĘ ZA ŻYCIE”.
Imiona bohaterów zostały zmienione.